Badylek pod słońcem Toskanii

listopada 22, 2022


W tym roku czerwcowy długi weekend postanowiłyśmy spędzić nieco inaczej niż w kajaku. Od jakiegoś czasu już ostrzyłyśmy sobie zęby na Toskanię i tam też postanowiłyśmy się wybrać. Oczywiście naszym niezniszczalnym vanem Badylkiem i oczywiście na dziko. Jedynie nieco się spóźniłyśmy z wyjazdem bo lepszą porą byłby początek maja, ze względu na przyjemniejsze niższe temperatury. Na zaplanowany tydzień pobytu straszyli 36-stopniowymi upałami i tak też było.
Nie udało nam się wygrzebać w piątek po pracy, wyruszyłyśmy więc w sobotę rano. Przynajmniej mogłyśmy się spakować na spokojnie i wszystko posprawdzać. Tak dokładnie to sprawdziłyśmy, że w sobotę rano okazało się, że w Badylku nie działa kran w zlewie a dodatkowo przy sprawdzaniu poziomu oleju, nakrętka od wlewu wpadła gdzieś w czeluści pod maską i nie dało się jej wydobyć. Na szczęście udało nam się rano na szybko kupić zastępczą. Kranu nie udało się na szybko naprawić ale miałyśmy awaryjny prysznic, który można było podpiąć do wody i wykorzystać jako kran. Więcej niespodzianek nie przewidywałyśmy, ruszyłyśmy więc w drogę.
 

Spis treści:

Trasa widokowa Grossglockner

Trasa biegła przez Niemcy i Austrię. Tuż przed granicą z Austrią zatrzymałyśmy się na nocleg. Wtedy też przyszła nam do głowy zmiana planu drogi dojazdowej i zwiedzenia widokowej trasy w austriackich Alpach, przebiegającej pod najwyższym szczytem tego kraju – Grossglockner. Ta 48kilometrowa trasa jest najbardziej malownicza w całej Austrii. Została wytyczona w 1922 r. tylko i wyłącznie po to żeby podnieść atrakcyjność turystyczną tego kraju. Z pewnością osiągnięto zamierzony cel. Droga jest udostępniona do zwiedzania od maja do listopada. Za przyjemność obcowania z alpejskimi krajobrazami trzeba zapłacić 38 euro od samochodu. Jednak naprawdę warto.



Śniadanie w vanie












Początkowo trochę się zgapiłyśmy i skręciłyśmy wcześniej w drogę 107 zamiast dojechać do drogi 108. Straciłyśmy godzinę na powrót oraz 20 euro za dwukrotny przejazd tunelem. Mimo wszystko dotarłyśmy dość wcześnie do wyczekiwanej trasy i mogłyśmy na spokojnie delektować się przejazdem. Wzdłuż całej drogi znajduje się mnóstwo zatoczek i zjazdów na punkty widokowe. Jest też infrastruktura w postaci restauracji, kawiarni, bezpłatnych toalet i tablic informacyjnych. Największą atrakcją jest dojazd do parkingu nad najdłuższym wschodnio-alpejskim lodowcem Pasterze, na wysokość 2571 m n.p.m. Roztacza się stąd wspaniały widok na Grossglockner oraz panoramę Alp. Z parkingu można dojść w parę minut do wieży obserwacyjnej Swarowskiego (tak, tego jubilera od kryształów). Są tu urządzenia optyczne, przez które można obserwować nieodległe szczyty gór.



Na szczycie widać ludzi

Lodowiec Pasterze




Napasione widokami ruszyłyśmy do Włoch.

Trydent



Jezioro Garda - Riva del Garda

Po przekroczeniu włoskiej granicy zgodnie poczułyśmy głód. Ten kraj wspaniałego jedzenia i wina dopraszał się zatrzymania w restauracji i degustacji. Tak też zrobiłyśmy. Najbliższym czynnym lokalem była przydrożna pizzeria. Miałyśmy nadzieję, że znajdziemy tu coś ciekawszego niż pizza bo w końcu nie po to przyjechałyśmy do Włoch żeby jeść prozaiczną pizzę. Udało nam się zamówić soczysty kawałek grillowanego mięsa z warzywami. Tak posilone ruszyłyśmy dalej. Nasza droga wiodła w pobliżu jeziora Garda więc grzechem byłoby nie zboczyć, tym bardziej że nigdy tu nie byłyśmy. Dojechałyśmy do miasteczka Riva del Garda i zaparkowałyśmy na dużym, darmowym parkingu. Zaczynało się robić ciemno ale chciałyśmy zmyć z siebie pot i kurz podróży i wskoczyć do chłodnej wody jeziora. Przebrałyśmy się więc w stroje kąpielowe i po krótkiej chwili zażywałyśmy wieczornej kąpieli w czystych wodach Gardy. Jaka to była przyjemność schłodzić się po całodniowym upale. Pomału zaczynał się już sezon turystyczny, miasteczko było tłumnie oblegane. Wszyscy spacerowali deptakiem przy jeziorze i zajmowali liczne lokale. My również po kąpieli zażyłyśmy wieczornego spaceru. Wróciłyśmy do samochodu okrężną trasą i poszłyśmy spać. Noc była bardzo spokojna.





Wieczorna kąpiel w Gardzie

Jaśminowiec gwiaździsty kwitł wszędzie - nieziemski zapach

Rano postanowiłyśmy przyjrzeć się starszej części miasta. Poszłyśmy na maleńką starówkę przy porcie, porobiłyśmy trochę zdjęć ale bardzo doskwierał nam upał. Ruszyłyśmy samochodem malowniczą trasą wzdłuż jeziora. Tutaj nie było niestety zatoczek z możliwością zatrzymywania się i robienia zdjęć. Pozostało nam podziwianie widoków w trakcie jazdy. W  końcu udało nam się znaleźć miejsce z widokiem na jezioro, tam też stanęłyśmy na śniadanie i kawę.




















W maleńkiej miejscowości Barbarano znalazłyśmy ostanie wolne miejsce na parkingu i poszłyśmy na pobliską kamienistą plażę. Było strasznie gorąco wskoczyłyśmy więc od razu do wody. Spędziłyśmy tam dobrą godzinę i ciężko nam było wyjść z powrotem. Niestety czas nas już gonił. Zastanawiałyśmy się nawet przez chwilę nad szalonym pomysłem pozostania nad Gardą na cały urlop, Toskania nas jednak głośno wzywała. Skierowałyśmy się na autostradę żeby jak najszybciej dotrzeć do celu. 





 

Region Chianti

Zaraz za Florencją opuściłyśmy autostradę i wjechałyśmy w toskańskie plenery regionu Chianti. Zamierzałyśmy przejechać piękną trasą pomiędzy Florencją a Sieną, pełną filmowych pagórków. Na początek odwiedziłyśmy miasteczko Impruneta, gdzie zatankowałyśmy Badylka i rozpoczęłyśmy poszukiwania miejsca, gdzie można coś zjeść. Sjesta się jeszcze nie skończyła więc większość miejsc świeciła pustkami a nam burczało już w brzuchach. Na szczęście miasto stoi turystami więc udało nam się znaleźć restaurację, gdzie zamówiłyśmy typową dla Imprunety specjalność - Peposo dell'Impruneta. 


Jest to bardzo pikantny gulasz przyrządzany w piecu, zwany peposo, który wraz z cegłami i piecami z Imprunety prawdopodobnie przyczynił się do budowy kopuły Brunelleschiego (florenckiej katedry). Historii powstania peposo jest kilka i nie ważne, która jest prawdziwa, liczy się to, że dziś pikantny gulasz z Imprunety stał się najbardziej reprezentatywnym przepisem lokalnej tradycji i nadal zachwyca podniebienie swoim mocnym smakiem. Do gulaszu zamówiłyśmy grillowane warzywa i wino - oczywiście chianti (50 euro za tą przyjemność). Tak posilone ruszyłyśmy dalej. Trasa wiła się malowniczo wśród wzgórz obsadzonych winnicami i drzewami oliwnymi. Dalej na trasie znajdowało się miasteczko Greve in Chianti, gdzie zrobiłyśmy małe zakupy.







Greve in Chianti







Urokliwe Montefioralle

Upał był ciągle niemiłosierny. Pomimo, że ciężko w takich warunkach zwiedzać postanowiłyśmy odbić w bok do bardzo znanego i urokliwego miasteczka Montefioralle. 
Położone na wzgórzu na obrzeżach Greve średniowieczne Montefioralle to maleńkie, otoczone murem borgo. Ten ukryty klejnot znajduje się zaledwie pięć minut jazdy na zachód od Greve. Jego mury były kiedyś ośmiokątne, ograniczone czterema bramami, z których część przetrwała do dziś.




Miejsce narodzin Amerigo Vespucci




Przerwa na trasie i podziwianie okolicznych winnic (każda z nich to jednocześnie agroturystyka)







Castelina in Chianti

Z Montefioralle pojechałyśmy do Castelina in Chianti. Obeszłyśmy tą niedużą miejscowość, wstąpiłyśmy na kawę i wino oraz zakupiłyśmy w mijanej faktorii wino i oliwę. Wszędzie były widoczne czarne koguty – symbol regionu Chianti. Można je kupić jako pamiątki, czego niestety nie zrobiłyśmy. Podobno tylko prawdziwe, certyfikowane wino z regionu Chianti ma prawo umieszczać symbol koguta na butelkach.









Niesamowite San Gimignano

Po południu udałyśmy się do niesamowitego miasteczka San Gimignano. Już z daleka wyglądało pięknie, ale w środku dopiero robi ogromne wrażenie. Nazywane jest ono średniowiecznym Manhattanem, ze względu na górujące wysokie kamienne wieże. Skąd pomysł na taką zabudowę? Z jednej strony wieże pełniły funkcję obronną, ponieważ w przypadku ataku mieszkańcy wchodzili na samą górę, wciągali za sobą drabiny i odcinali  drogę najeźdźcom. Z drugiej strony wznoszenie wież przez mieszkańców było też wyrazem statusu majątkowego. Bogacze rywalizowali w ten sposób między sobą, stawiając coraz to wyższe budowle. Jak na ironię losu próbę czasu przetrwało jedynie 14 z 72 wybudowanych wież. I to wcale nie z powodu najazdów, a za sprawą niestabilnego gruntu, który doprowadził do zawalenia się większości budowli.
Udało nam się zaparkować na płatnym parkingu znajdującym tuż przy starym mieście (2 euro za godzinę). 












Pomimo palącego słońca przeszłyśmy wąskimi uliczkami do końca i z powrotem podziwiając średniowieczną architekturę. Posiedziałyśmy na schodach kościoła obok głównego placu. Nie omieszkałyśmy też kupić wszechobecnych tutaj wyrobów z dzika oraz niesamowitych serów peccorino w przeróżnych wariacjach. Na koniec jeszcze udało nam się w bocznej uliczce puścić drona i uwiecznić panoramę miasta.











Najstarszą wieżę, czyli Torre Rognosa, znajdziemy przy placu Piazza del Duomo. Została ona wzniesiona około 1200 roku. Z kolei, aby zobaczyć tę najwyższą, musimy udać się w okolice Ratusza. To tam góruje nad miastem Torre Grossa mierząca 54 m wysokości.


Przytulna Siena

Na wieczór postanowiłyśmy odwiedzić Sienę, jedyne duże miasto, które zwiedziłyśmy w Toskanii. Odpuściłyśmy turystyczną, zatłoczoną Florencję na rzecz przytulnej Sieny, ciszy i spokoju, jakie  oferuje to piękne miejsce.
Zaparkowałyśmy pod wzgórzem, na którym znajduje się cała stara część miasta. Na szczęście dla turystów w głębi wzgórza wybudowano kompleks ruchomych schodów, które wywiozły nas pod sam kościół św. Franciszka. 



Upał odrobinę zelżał, ruszyłyśmy więc na zwiedzanie tego uroczego miasta. No i oczywiście z kroku na krok, przechadzając się po wiekowym bruku Sieny, zakochiwałyśmy się w jej mrocznych uliczkach, starych kamienicach i atmosferze tam panującej. Wokół pełne restauracje, pizza, pasta i włoskie wino. Pomyślałyśmy wtedy, że Sieny się nie zwiedza, Sienę się chłonie. Chłonie się wszystkimi zmysłami atmosferę i czar tego miejsca, mury, które krzyczą i domy, które mówią. No i ten kolor... Kolor, który malarze określają jako siena palona. Nigdy nie zapomnimy jej barwy.











Kontemplując atmosferę Sieny, koniecznie należy usiąść w jednej z licznych restauracji czy osterii, zamówić jakieś toskańskie danie a do niego obowiązkowo toskańskie wino. My zamówiłyśmy makaron pici, który jest jednym ze specjałów typowych dla okolic Sieny. Jego degustacja w tym miejscu była dla nas zatem oczywistą oczywistością. Makaron pici jest podobny do spaghetti, ale grubszy. Tradycją tutaj jest jego ręczne, powolne wyrabianie, a doskonałym dodatkiem do niego jest sos pomidorowy podsmażony na patelni z czosnkiem i ostrą papryczką, miąższ chleba bądź rozpuszczony owczy ser pecorino z pieprzem.


Pici z pecorino i pieprzem oraz sosem pomidorowym z czosnkiem











Na koniec przeszłyśmy przez oświetlone Piazza del Campo, plac w kształcie muszli, słynny z koncertów i przeróżnych występów. Ten wielki plac, tętniący życiem, zdaje się nigdy nie spać. Cała masa ludzi rozkładała się właśnie z kocami, pizzą i winem. Il Campo wygląda tak samo fascynująco zarówno u progu nocy, jak i za dnia.





Dla nas niestety wieczór w Sienie dobiegał końca. Czas było zjechać do parkingu i ruszyłyć w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Dotarłyśmy na spokojny parking pod San Quirico d’Orcia. Spędziłyśmy tam noc, a rankiem ruszyłyśmy w dalszą drogę.







Miejscówka noclegowa - parking pod San Quirico d’Orcia


Dolina Val d’Orcia

Dzisiejszy dzień miał być toskańską kwintesencją, czyli przemierzaniem doliny Val d’Orcia, słynnej dzięki licznym filmom, min. Gladiator czy Pod Słońcem Toskanii. Miałyśmy pozaznaczane punkty widokowe, ale praktycznie co krok można było się zatrzymywać i robić zdjęcia przepięknym toskańskim plenerom. 
Wokół roztaczały się wzgórza złocące się zbożem. Na wzgórzach rozlokowane są wille w otoczeniu cyprysów, prowadzą też do nich kręte cyprysowe drogi. Zatrzymałyśmy się przy willi będącej filmowym domem Gladiatora. Niestety brama była zamknięta i nie można było się dostać do środka. Zresztą nie ma się co dziwić, amatorów zdjęć jest mnóstwo a właściciele z pewnością cenią sobie spokój. Puściłyśmy jednak drona. Dotarłyśmy też od znanej kapliczki Vitaleta. Samochód trzeba zostawić przed bramą i kawałek dojść.





















Nasycone miliardem toskańskich krajobrazów, ruszyłyśmy dalej polną drogą wijącą się wśród wzgórz, wzbijając tumany kurzu by dotrzeć do przeuroczego miasteczka Bagno Vignoni.




Bagno Vignoni - etruskie termy

Bagno Vignoni to mała, średniowieczna wioska wybudowana tysiąc lat temu. Choć dziś uznawana jest za jedno z najlepiej zachowanych średniowiecznych miasteczek Toskanii, to powodem, dla którego przybywają tam nie tylko turyści, ale też ekipy filmowe, jest główny plac - chyba najbardziej niezwykły w tej części Italii - a na nim olbrzymi basen wypełniony gorącą wodą geotermalną, której właściwości lecznicze znali i cienili już Etruskowie, Rzymianie i Medyceusze, o czym świadczą odkrycia archeologiczne.







Z dobrodziejstw leczniczych wód korzystało także wiele ważnych osobistości, jak św. Katarzyna z Sieny, Lorenzo de’Medici, znany jako Wawrzyniec Wspaniały, papież Pius II (ten sam, który założył Pienzę), a także wielu artystów. Zaszywali się w uzdrowisku i leczyli dręczące ich dolegliwości.
Dziś kąpiel w centrum miasteczka jest zakazana, ale można skorzystać z term zatrzymując się w jednym z tutejszych hoteli lub z dzikich term, znajdujących się tuż pod miasteczkiem.






Hotelowe termy

Zanim jednak udałyśmy się na dzikie spa, poszłyśmy zjeść śniadanie do botegi z lokalnymi produktami. Przed sklepikiem stały stoliki więc można było od razu degustować specjały. Wzięłyśmy talerz wędlin i serów oraz po lampce wina. Dodatkowo dokupiłyśmy małą buteleczkę oliwy żeby moczyć w niej twardy toskański chleb. 





Posilone pysznościami przemieściłyśmy się Badylkiem na parking pod miasteczkiem, by w końcu zażyć kąpieli w dzikim spa z wodą geotermalną. Wybrałyśmy sadzawkę najniższą, otoczoną drzewami i krzewami, bo dawała odrobinę cienia, a i woda była w niej chłodniejsza. Sadzawka u podnóża skały przerażała nas temperaturą i żarem lejącym się z nieba. Na termometrze zabrakło nawet skali. Kąpiel była bardzo relaksująca i wreszcie mogłyśmy poczuć odświeżenie po toskańskich upałach.


Sadzawka wśród drzew

Sadzawka u podnóża skały




Po kąpieli zahaczyłyśmy jeszcze o kawiarnię i byłyśmy już gotowe ruszać w kierunku kolejnych toskańskich miasteczek. Jadąc dostrzegłyśmy z drogi ciekawą panoramę jednego z nich więc postanowiłyśmy tam spontanicznie zajechać. Było to położone na wzgórzu malutkie Monticchiello. 



Niezadeptane Monticchiello

Mimo bardzo dużej popularności doliny Val d’Orcia można w niej nadal  znaleźć miejsca niezadeptane przez masową turystykę. Jednym z nich jest właśnie malowniczo położone średniowieczne Monticchiello. 


To niewielka osada, której początki sięgają czasów rzymskich, a rozkwit przypadł na wiek XIII i przyłączenie się jej do Republiki Sieneńskiej. Jadąc malowniczą drogą od strony Pienzy najpierw dostrzega się kamienne mury obronne z roku 1260. Droga prowadzi do bramy św. Agaty. Przed bramą wzdłuż ulicy dostępne są miejsca parkingowe, a nieco poniżej niewielki, darmowy parking. Przechodząc przez bramę trafia się jakby do innego świata. Od razu można zauważyć cieszę i spokój, a także niesamowity, typowo toskański klimat.

















Widoczek z tarasu knajpki



Bagni San Filippo - cudowne darmowe spa

Na koniec dnia dotarłyśmy do Bagni San Filippo. Była to jedna z bardziej oczekiwanych przez nas miejscówek. 



Bagni San Filippo to małe miasteczko położone niespełna 30 km na południe od Pienzy, u stóp wygasłego wulkanu Monte Amiata. Pomimo, iż Monte Amiata po raz ostatni był aktywny 200 000 - 300 000 lat temu, to cały czas rejon ten uznawany jest za obszar powulkaniczny. Skały znajdujące się głęboko pod ziemią nadal są bardzo gorące. Woda, która do nich dociera jest podgrzewana do kilkudziesięciu stopni i nasycana jest różnymi związkami mineralnymi, tworzącymi iście leczniczą mieszankę. Wypływa ona w kilku miejscach w okolicy stożka wulkanicznego. 


Zaparkowałyśmy na samej górze uliczki, w zatoczce przy lesie. Miałyśmy zamiar zostać tu na noc. Wskoczyłyśmy w stroje kąpielowe i pomknęłyśmy do term, kierując się na Fosso Bianco. Nie spodziewałyśmy się, że to miejsce okaże się aż tak piękne! Białe formacje wapienne wspaniale kontrastowały z soczystą zielenią lasu. Po skałach spływała gorąca woda, tworząc nacieki, wodospady i małe zbiorniki, w których woda była tym cieplejsza, im wyżej były położone. W miejscu wypływu woda ma aż 52 °C. Do tego był już wieczór więc z uroków term korzystało niewiele osób. Szybko ulokowałyśmy się w jednym z basenów. W ogóle nie chciało nam się wychodzić, tak było przyjemnie. 






Termy San Filippo słyną przede wszystkim z białych formacji skalnych, które przez setki lat utworzył wytracający się węgla wapnia. Najbardziej znana formacja to Balena Bianca, czyli biały wieloryb. Kaskady i wodospady ciągną się przez kilkaset metrów,  wzdłuż wydeptanej wśród drzew ścieżki.







Wyszłyśmy z rzeki dopiero gdy zaczęło się ściemniać. Zrelaksowane i porządnie wysiarkowane, wróciłyśmy do Badylka. Zjadłyśmy kolację składającą się z włoskich wędlin, serów i oliwek. Do tego zdegustowałyśmy chianti i poszłyśmy spać. 
Rano ochoczo wróciłyśmy do term. Na szczęście było jeszcze pusto i cała ta epicka miejscówka była tylko nasza. Znów moczyłyśmy się niemiłosiernie długo. 









Choć woda ma właściwości lecznicze, a ciepły muł z dna rzeki działa rewelacyjnie na skórę, to przestrzegamy przed moczeniem włosów, szczególnie osoby noszące dłuższe czupryny. Duża zawartość węglanu wapnia w wodzie sprawiła, że nasze włosy stały się białe i sztywne jak druty i minęło kilka dni, aż udało nam się doprowadzić je do wcześniejszego wyglądu. 


Pomału zaczynali się schodzić ludzie a nam już było spieszno do kolejnych term, ostatnich już na toskańskiej trasie – słynnych Terme di Saturnia.



Oblegane Terme di Saturnia

Saturnia to znany i oblegany kompleks termalny. Do tego całkowicie darmowy. Co prawda parkingi przy termach nie są już darmowe, ta przyjemność kosztuje 2 euro za godzinę lub 6 euro za cały dzień. Teoretycznie jednak można dotrzeć innym środkiem transportu i cieszyć się miejscówką za friko.
Twórcą Terme di Saturnia jest wygasły wulkan Monte Amiata (ten sam co w Bagni San Filippo) i opady deszczu. To w powulkanicznych szczelinach skalnych rozpoczyna się cały proces. Woda deszczowa dostaje się tamtędy do wnętrza i po pokonaniu około 30 km, zostaje nagrzana i nasycona związkami mineralnymi. Tak przygotowana woda tworzy wodospad na powierzchni Cascate de Mulino. Woda potrafi tu osiągać temperaturę nawet 37 stopni Celsjusza. Przez wodospad przepływa aż 500 litrów wody na sekundę. 









Pomimo, że miejsce jest bardzo turystyczne to i tak warto je odwiedzić. Zawsze można znaleźć jakąś pustą nieckę dla siebie i oddać się relaksowi w ciepłej wodzie, co też z przyjemnością zrobiłyśmy. Słońce mocno przypiekało ale udało nam się znaleźć miejsce w cieniu bambusów. Wylegiwałyśmy się przyjemnie i nie chciało nam się wyjść z wody. Niestety w końcu musiał nastąpić ten moment. Przy termach są usytuowane toalety i prysznice. Toalety są bezpłatne natomiast prysznice kosztują jakieś śmieszne grosze. Z chęcią skorzystałyśmy. Umyłyśmy głowy po trzy razy żeby zmyć siarkowe i wapienne pozostałości. Tak odświeżone ruszyłyśmy w dalszą drogę.

Patrycja i gorące bicze szkockie


Niektórzy aż zasnęli od tego niesamowitego relaksu




Naszym kierunkiem było teraz bardzo ciekawe miasto, wznoszące się na tufowej skale – niesamowite Pitigliano.



Pitigliano Vie Cave - drogi Etrusków

Kierując się do Pitigliano, zauważyłyśmy, że południowa Toskania wygląda całkiem inaczej. Okolice są bardziej zielone, lesiste, dzikie i zróżnicowane. Brak tu typowo toskańskich krajobrazów z łanami zbóż, winnicami i domami na wzgórzach. Za to zobaczyć można tu istny toskański klejnot - Pitigliano, miasto zbudowane na stromym tufie wulkanicznym czyli utwardzonej magmie wulkanicznej. Wzniesione jest ono na wzgórzu wysokości 313m i naszpikowane zabytkami architektury, począwszy od pałacu Orsinich, przez katedrę św. Piotra i Pawła oraz Akweduk Medyceuszy, a na etruskich tunelach i żłobieniach w skałach kończąc. 
A my właśnie tymi niesamowitymi drogami wykutymi w skałach zainteresowałyśmy się najbardziej i postanowiłyśmy je zobaczyć zanim udamy się na zwiedzanie miasta. W pierwszej jednak kolejności zatrzymałyśmy się na punkcie widokowym, z którego podziwiać można było piękną panoramę Pitigliano i jego domów kunsztownie wtopionych w skałę. Budynki sprawiały wrażenie jakby wręcz wyrastały ze skały, a tuf i kamień, z którego je zbudowano były identycznego koloru. W wielu miejscach skała zlewa się z cegłą zacierając granicę, w której kończy się natura i zaczyna dzieło człowieka. 






Wracając jednak do śladów po starożytnym ludzie Etrusków, niedaleko Pitigliano znajdują się słynne Vie Cave. Są one siecią niesamowitych, krętych, na wpół podziemnych ścieżek wykopanych przez Etrusków między bardzo wysokimi ścianami z tufu. To także obszar archeologiczny pełen nekropolii i niesamowitych grobowców. Po dziś dzień jest zagadką w jakim celu Etruskowie wydrążyli te drogi i krążą na ten temat przeróżne teorie. Można sobie tylko wyobrazić jak wielkie znaczenie musiały mieć dla tych, którzy je budowali. Czterdzieści tysięcy ton tufu usunięto tylko po to, by je zbudować. 
Via Cave oprócz okolic Pitigliano znajdują się także w toskańskiej Maremmie, na terytorium Sorano i w Sovanie. My poszłyśmy na spacer jedną z takich tras - Via CAVA ETRUSCA SAN GIUSEPPE. Liczyła około kilometra i panował tu bardzo tajemniczy klimat. Wyobrażałyśmy sobie jak musiało wyglądać tu życie w epoce brązu.





















Pitigliano - starożytne miasto na tufie

Po jaskiniowym spacerze pojechałyśmy do Pitigliano. W mieście jest problem z parkowaniem, a jeżdżenie autem po wąskich uliczkach centro storico (starówce) mija się z celem, w niektórych miejscach jest wręcz niemożliwe. Nam udało się namierzyć darmowy parking tuż przy centro storico (link). Zaparkowałyśmy i ruszyłyśmy na zwiedzanie tego tajemniczego miasta.


Ten ciasny zakręt przy murze pod górę Badylek brał na dwa razy 



Centro storico, spoglądając na mapę, wydawało się być niewielkie a tym samym szybkie do zobaczenia ale w rzeczywistości było zupełnie inaczej. Jego główną osią są dwie ulice – via Roma i via Zuccarelli. Na początku były dość szerokie ale im bardziej się zagłębiałyśmy, tym robiło się węziej i ciaśniej i coraz bardziej klimatycznie. Na każdym kroku dostrzegałyśmy pięknie zagospodarowane, urokliwe zaułki z roślinami w donicach i kwitnącymi kwiatami. Jedna z roślin, a mianowicie jaśminowiec gwiaździsty, zrobiła na nas niesamowite wrażenie ponieważ jej woń była hipnotyzująca. Zapragnęłyśmy ją mieć i po powrocie zakupiłyśmy sadzonki, które mamy nadzieję doprowadzić kiedyś do takiego stanu jaki zobaczyłyśmy tutaj. 

Akwedukt Medyceuszy









Jaśminowiec








Pitigliano jest znane również ze swojej żydowskiej spuścizny. Znajduje się tu Synagoga, getto oraz muzeum żydowskie. Przy ulicach umiejscowione są liczne sklepy z lokalnymi specjałami z dziczyzny, kawiarnie, bary a także restauracje, z których dobiegały nas wspaniałe zapachy. Nie odmówiłyśmy sobie małego przystanku przy lampce wina. W okolicy Pitigliano produkuje się białe wino Bianco di Pitigliano. Jest ono delikatne, orzeźwiające i bardzo lokalne, warto spróbować. 
W historycznym centrum Pitigliano cały czas toczy się normalne życie. Zupełnie niezauważenie spacerują turyści, których jak na czerwiec było naprawdę niewielu. Czas biegnie tu niepostrzeżenie.
















Jaśminowiec

Katedra św. Piotra i Pawła 







Jaśminowiec


Pałac Orsinich


Zauroczone pięknym Pitigliano, zjechałyśmy bardzo późnym wieczorem z wysoko położonego parkingu i znalazłyśmy spokojne miejsce na nocleg w pobliżu Necropolo di Sovana i kolejnych Via Cava, których już nie miałyśmy niestety czasu odwiedzić. Oprócz nas nocował tu kamper i van. 



Miejscówka noclegowa (link)



Maleńka Sovana

Rankiem postanowiłyśmy odwiedzić kolejne miasteczko wybudowane na tufie i zjeść w nim śniadanie. Była to leżąca rzut beretem Sovana. To niebywałe, że ta maleńka miejscowość, przez którą prowadzi tak naprawdę jedna główna ulica - Via del Duomo, była kiedyś ważnym centrum handlowym. Świadczą o tym m.in. stanowiące jej granice imponujące zabytki. Z jednej strony zamyka ją zjawiskowa romańska katedra z XI w., a z drugiej ruiny wzniesionej ok. tysięcznego roku twierdzy – tzw. Rocca Aldobrandesca. Sovana ma zresztą etruskie korzenie. Cieszyła się świetnością już w okresie od VII do VIII w. p.n.e., o czym przypominają doskonale zachowane okoliczne nekropolie. 



Piazza del Pretorio


Freski w kościele św. Marii 








Twierdza Rocca Aldobrandesca



Zaskakujące Sorano

Czas nas niemiłosiernie popędzał ale tufowe miasteczka tak nas wciągnęły, że postanowiłyśmy zwiedzić jeszcze jedno - Sorano. Ze względu na swój niesamowity kamienny wygląd i malownicze ulice Sorano często nazywane jest Materą Toskanii. Większość turystów zwiedza najsłynniejsze miasta Toskanii, a zapomina o tej perełce, która kryje się w głębi lądu i jest żywym przykładem starożytnej cywilizacji etruskiej. Sorano jest dosłownie wykute w skale, tworząc przepiękne połączenie naturalnych krajobrazów z tutejszą architekturą. Sorano zdecydowanie zadziwia i zaskakuje. 
Miasto otoczone jest imponującymi murami, niegdyś było jednym z najsłynniejszych miejsc obronnych hrabstwa Pitigliano. Całe terytorium Sorano jest bogate w średniowieczne fortyfikacje, a my zaparkowałyśmy wysoko, przy jednej z takich fortyfikacji - Twierdzy Orsini. 



Twierdza Orsini



Widok na Masso Leopoldino czyli Skałę Leopoldyńską z wieżą zegarową



Z twierdzy schodziłyśmy coraz niżej stromymi uliczkami, aż dotarłyśmy do Masso Leopoldino (Skały Leopoldyńskiej), która wznosi się wysoko ponad dachami i na której mieści się olbrzymia panoramiczna platforma, zwieńczona wieżą strażniczą/dzwonnicą. Masso Leopoldino jest ufortyfikowaną budowlą położoną w historycznym centrum Sorano, która wraz z murami i fortecą Orsini stanowiła integralną część systemu obronnego miasta. Oczywiście wskrobałyśmy się na ten olbrzymi wapienny masyw i puściłyśmy drona.

Na Skale Leopoldyńskiej





Następnie ruszyłyśmy w głąb Sorano uroczymi brukowanymi, krętymi uliczkami i stromymi schodami, prowadzącymi ze szczytu wzgórza. Podziwiałyśmy uroczą historyczną część miasta z wysokimi kamienicami. Miałyśmy wrażenie jakbyśmy błądziły po dziwnym labiryncie, w którym ciężko się połapać. Raz schody w dół, raz do góry, rozgałęzienia, ale też i tarasy widokowe. A co najdziwniejsze - nie spotykałyśmy żadnych ludzi! Czułyśmy się jak w opuszczonym mieście, nie miałyśmy kogo zapytać o drogę do centrum. W końcu jednak spotkałyśmy jakąś miejscową kobiecinę, wracającą z zakupów, która wskazała nam drogę przez jeden z budynków. Wszystko było tajemnicze i fascynujące zarazem. Byłyśmy zaskoczone niesamowicie tym miasteczkiem, nie spodziewałyśmy się takiego odjechanego klimatu. 















Dotarłyśmy w końcu do małego rynku, gdzie zatrzymałyśmy się w kawiarni na pysznym białym winie i obserwacjach toczącego się tu życia. W pobliskim sklepiku dokonałyśmy sporych zakupów w postaci znakomitych i znanych na całym świecie sorańskich dojrzewających szynek, wędlin, sera i dużej ilości świeżej pysznej oliwy z pobliskich gajów. Pytałyśmy panią sprzedawczynię czy te specjały przetrwają podróż do Polonii. Ona myślała że chodzi o Bolonię i zapewniała, że bez problemu. Ostatecznie udało nam się wszystko dowieźć bez uszczerbku. 












Na koniec przemieściłyśmy się jeszcze samochodem w pobliże punktu widokowego, do którego prowadziła tajemnicza ścieżka Etrusków. Mogłyśmy stamtąd podziwiać przepiękną panoramę miasta. 










Colle di Val d'Elsa - epicki koniec

Zaszczepione pięknem Toskanii, rozpoczęłyśmy w końcu nieunikniony powrót do domu. Na naszej trasie znajdowało się niewielkie, pięknie położone w dolinie rzeki Elsy, pośród zielonych dolin miasteczko Colle di Val d'Elsa. Miasto to z wielu względów warte jest odwiedzenia, na czym nam oczywiście zależało ale niestety nie mogłyśmy sobie już na to pozwolić. Wspomnimy tylko, że urodził się tu słynny Carlo Collodi, twórca kochanego przez wszystkie dzieci Pinokia. 
Mijając miasteczko zatrzymałyśmy się jednak w pobliżu Parco Fluviale. Znalazłyśmy namiar na znajdujący się tu piękny wodospad. Parking mieścił się w mało atrakcyjnym miejscu przy ruchliwej ulicy. Rozglądałyśmy się ze zdziwieniem, gdzie niby miałby być ten wodospad. 
Po przejściu na drugą stronę ulicy i zejściu do rzeki znalazłyśmy się nagle w innym świecie. Hałas miasta oddalał się a my dotarłyśmy po niedługim czasie do cudnego wodospadu. Spadał on ogromną kaskadą w dół. Podobno odbywają się tu raftingi ale nie mamy pojęcia jak załogi pokonują tą przeszkodę. Kawałek dalej znajdowało się dogodne miejsce do kąpieli. Woda o niezwykłym odcieniu szmaragdu była co prawda lodowata ale ze względu na upał nie przeszkadzało nam to wcale. Podpłynęłyśmy pod sam wodospad. Z dołu widok był jeszcze bardziej niesamowity. Ta kąpiel, w tak niesamowitym otoczeniu cudownej przyrody była idealnym zakończeniem naszej toskańskiej przygody. W aucie wrzuciłyśmy coś na ząb i nie oglądając się już na nic pomknęłyśmy autostradami do domu i dwa dni później zameldowałyśmy się w Lesznie.









Toskania, 11-18.06.2022

You Might Also Like

0 komentarze

Instagram