Klimatyczne Góry Łużyckie i Żytawskie
grudnia 19, 2024Listopadowy, pierwszy długi weekend postanowiłyśmy zacząć dzień wcześniej i już w środę po pracy ruszyłyśmy w drogę. Niedaleką co prawda, bo naszym celem był Zalew Mietków, gdzie umówiłyśmy się z koleżankami na oblewanie ich nowego vana – Mercedesa Sprintera.
Miał to być ich pierwszy nocleg w tym samochodzie, pomimo że jeszcze kompletnie nic w nim nie miały. Czekały już na nas z ogniskiem i spędziłyśmy razem bardzo miły wieczór, piekąc kiełbaski, jedząc ciasto i pijąc wino oraz cydr. Pogoda trochę się popsuła i zaczęło kropić. Parę razy już miałyśmy zwijać obóz ale jednak wytrwałyśmy do końca.
Rano zjadłyśmy wspólnie śniadanie i rozjechałyśmy się w swoją stronę. Dziewczyny wróciły do siebie a my pomknęłyśmy jesiennymi drogami przez malownicze sudeckie wioski.
Góry Łużyckie
Naszym celem były całkiem nieznane nam Góry Łużyckie (w czeskiej części) oraz Góry Żytawskie (po niemieckiej stronie). A pomiędzy jakieś urbeksy.
Góry Łużyckie to wysunięte najdalej na zachód pasmo górskie Sudetów. Leży na granicy trzech państw: Polski, Czech i Niemiec. Są częścią Czeskiej Szwajcarii, która słynie z malowniczych formacji skalnych. Góry Łużyckie oferują wiele atrakcji turystycznych dla miłośników przyrody, historii i kultury. W górach Łużyckich czekają na nas piaskowcowe skały, wulkaniczne ostańce oraz malownicze widoki, którymi zachwycali się przedstawiciele niemieckiego romantyzmu. Góry Łużyckie to również urokliwe doliny, w których możemy zobaczyć tradycyjną drewnianą zabudowę złożoną z domów przysłupowych.
Liberec
Ponieważ dość późno ruszyłyśmy w trasę to za wiele nie zdziałałyśmy tego dnia. Pooglądałyśmy czeskie mieściny, kupiłyśmy coś słodkiego do kawy a na koniec, tuż przed zachodem słońca wjechałyśmy do Liberca. Szybko obeszłyśmy rynek i pobliskie uliczki i zaczęłyśmy się rozglądać za jakaś fajną czeską kuchnią. Znajomy nagadał nam o pysznej kaczce, którą jadł ostatnio w Libercu i nas też naszła na nią ochota. Jak na złość jednak nigdzie nie serwowali kaczki. Ostatecznie poszłyśmy więc do knajpeczki przy ratuszu i zamówiłyśmy gulasz oraz lokalne piwo.
Potem wróciłyśmy do auta i na nocleg dotarłyśmy do mieścinki Sloup. Na jej obrzeżach zadekowałyśmy się przy stawie wędkarskim. Co prawda widniała tu tabliczka o zakazie kamperowania jednak uznałyśmy, że po pierwsze nie mamy kampera a po drugie już jest grubo po sezonie i nikt się nami nie będzie interesował, co okazało się rzeczywiście prawdą. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie webasto, które jak zawsze nie działa wtedy kiedy jest potrzebne. Niestety nie sprawdziłyśmy tego przed wyjazdem. Poprzednia noc była ciepła i nawet nie miałyśmy zamiaru go uruchamiać, teraz jednak przydałoby się trochę nagrzać. Na szczęście miałyśmy grube, puchowe śpiwory więc nie odczułyśmy zimna ale i tak byłyśmy wściekłe na to przekorne urządzenie, które już tyle razy nas zawiodło. Po głębszym namyśle i sprawdzeniu kodu błędu zorientowałyśmy się, że to zapowietrzony układ paliwowy. Naprawę tego musiałyśmy odłożyć na później a tymczasem trzeba było radzić sobie bez pieca.
Poranek był bardzo mglisty ale miałyśmy nadzieję, że się rozpogodzi. Zjadłyśmy jajecznicę na śniadanie przy stawie a potem zaparzyłyśmy kawę. Nie doczekałyśmy się poprawy pogody więc w końcu ruszyłyśmy do pobliskiego Maxova gdzie czekał na nas fajny, opuszczony ośrodek wypoczynkowy. Szczegółowa relacja pojawi się w zakładce urbex. Ośrodek na szczęście był otwarty i mogłyśmy go swobodnie poeksplorować. Największą atrakcją tego miejsca jest fantastyczny malunek na dachu, który można oglądać tylko z drona. Szkoda tylko, że słońce nie oświetliło go należycie ale i tak graffiti robi spore wrażenie. Na YT jest film dokumentujący powstanie dzieła. Ośrodek miał jeszcze drewniane domki i zdaje się, że w jednym ktoś pomieszkiwał, nie zapuszczałyśmy się więc dalej tylko pojechałyśmy w poszukiwaniu następnej miejscówki.
Miejsce to jest bardzo tajemnicze i było cholernie trudne do wytropienia. Cieszyłyśmy się bardzo, że nam się udało i że miejscówka nadal jest aktualna. W okolicy pewnego miasteczka pasjonat zgromadził około 40 fordów, różnych modeli i z różnych lat w nadziei na otwarcie muzeum. Niestety życie pokrzyżowało mu plany, uległ wypadkowi a jego kolekcję powoli pochłania las. Dla nas ta sceneria wyglądała zjawiskowo, niczym cmentarzysko żywcem pogrzebanych piękności, wręcz idealnie na 1 listopada. Na szczęście nikt nas stamtąd nie przepędził i mogłyśmy sobie oglądać, fotografować i zwiedzać do woli (relacja pojawi się w zakładce urbex).
Góra Luž/Lausche - najwyższy szczyt Gór Łużyckich (793m npm)
Po sesji samochodowej wybrałyśmy się na spacer na najwyższy szczyt gór Łużyckich, czyli Górę Luž (793m npm), będącą wierzchołkiem granicznym czesko-niemieckim. Góra ta jest jedną z największych atrakcji Gór Łużyckich. Znajduje się ona na granicy Czech i Niemiec i ma wysokość 793 m n.p.m. Z jej szczytu rozciąga się wspaniały widok na okoliczne góry, miasta i wzgórza. Na szczycie znajduje się także nowa wieża widokowa, która została oddana do użytku w 2020 roku. W przeszłości na górze Luž istniało schronisko turystyczne, które spłonęło w 1946 roku i nie zostało odbudowane.
Podjechałyśmy do miejscowości Mislivny na parking pod samą górą (link do mapy), skąd miałyśmy tylko 20 min podejścia do wieży widokowej. Z wyczekiwanych i zaplanowanych przepięknych widoków nie uświadczyłyśmy żadnego bo wszystko spowijała gęsta mgła, za to klimat był bardzo tajemniczy i bajkowy.
Nowa wieża widokowa na Górze Luz
Cudowne widoki z wieży
Mała Luź i Widmo Brokenu
Postanowiłyśmy jednak przeczekać mgłę na pobliskiej górce Mała Luź i nasza cierpliwość została nagrodzona. Lodowaty wiatr zaczął przeganiać chmury i stałyśmy się świadkami pięknego zjawiska znanego jako Widmo Brockenu. Dzieje się tak gdy chmura znajduje się poniżej obserwatora i można na niej dostrzec swój cień. Towarzyszyła temu dodatkowo tęczowa poświata i wyglądało to naprawdę przepięknie. Na powrocie, z wieży widokowej mogłyśmy obserwować wyłaniające się wierzchołki z morza mgieł. Wyglądało to jak ilustracja do jakiejś książki fantasy.
Po totalnym przemarznięciu zdecydowałyśmy się w końcu opuścić to magiczna miejsce i znaleźć coś do jedzenia.
Podjechałyśmy na obiad do fajnej, czeskiej gospody - Hospoda U Nás w pobliskiej miejscowości Dolni Svetla. Był to strzał w dziesiątkę. Domowa kuchnia czeska i przyjemny wystrój. Niestety nie można było płacić kartą, jak to często bywa w Czechach, na szczęście miałyśmy euro, które przyjmowali bez problemu. Zamówiłyśmy gorącą zupę czosnkową, gulasz z sarny i szarpaną kaczkę. Do tego oczywiście piwo lokalne. W tym przyjemny lokalu mogłyśmy się ugrzać i przygotować mentalnie do noclegu bez webasta na przełęczy pod górą Hvozd.
Hvozd (Hochwald) 749m npm
Przejechałyśmy przez granicę do Niemiec. Znajduje się tu obszerny, dziki parking (link do mapy), gdzie można w spokoju przenocować. Noc przebiegła spokojnie, chociaż wiatr strącał liście, gałązki i wodę na dach auta, co nas od czasu do czasu budziło. Rano było naprawdę rześko. Zrobiłyśmy śniadanie i ruszyłyśmy czerwonym szlakiem na Hvozd (Hochwald) 749m npm. Jest to dwuwierzchołkowa góra graniczna ze schroniskiem na południowym szczycie oraz kamienną wieżą widokową na północnym wierzchołku. Po niecałej godzinie dotarłyśmy do wieży (płatna 1,5 euro), niestety nie było dziś widoków więc nawet nie zamierzyłyśmy na nią wchodzić. Po krótkim podejściu na drugi szczyt dotarłyśmy do schroniska ale nie wchodziłyśmy do środka tylko czatowałyśmy z tarasu widokowego na jakieś panoramy wyłaniające się czasem z chmur. Do samochodu zeszłyśmy tą samą trasą.
Wieża Hochwald
Schronisko Hochwaldbaude
Oybin - klimatyczne ruiny zamku i klasztoru na skale w Górach Żytawskich
Mierzące 514 m n.p.m. piaskowcowe wzniesienie w Górach Żytawskich, górujące nad uzdrowiskiem - Kurortem Oybin, skrywa na swoim szczycie prawdziwą perełkę, którą upodobali sobie artyści doby romantyzmu - gotycki zamek i klasztor Oybin. Monumentalne ruiny średniowiecznej budowli miejscowi okrzyknęli mianem jednego z najważniejszych zabytków Górnych Łużyc.
Po powrocie do Badylka postanowiłyśmy więc zwiedzić to ciekawie zapowiadające się miejsce. Udało nam się zaparkować za darmoszkę przy hali sportowej bo wszystkie parkingi w Oybinie są niestety płatne. Wygląda na to, że miejsce jest bardzo popularne turystycznie, zarówno ze względu na ruiny jak i trasę kolejki żytawskiej. Zabytkowym składem wąskotorówki można bowiem się przejechać z Żytawy do Oybinu, co stanowi sporą atrakcję, zwłaszcza dla dzieciaków.
My tymczasem powędrowałyśmy na górę Oybin. Wejście jest płatne 8 euro w sezonie wysokim a od 1 listopada 5 euro. Droga na szczyt wzniesienia, na którym znajdują się ruiny wiedzie z samego serca miejscowości. Na górę wchodzi się po schodach i po kilkunastu minutach dociera się do zamkowego dziedzińca, skąd wkracza się do podziemnych zamkowych pomieszczeń, skrywających całą masę ciekawostek, informacji i przygotowanych makiet zamku z czasów jego świetności.
Klasztor celestynów powstał w XIII w. i przetrwał zawieruchę wojen husyckich, nie dotrwał jednak do naszych czasów na skutek pożarów i osunięcia skał. Obecnie są to bardzo dobrze zabezpieczone ruiny, na zwiedzanie których można spokojnie przeznaczyć 3 godziny. Wyglądają bardzo malowniczo, wkomponowane w skały. Pomieszczenia do zwiedzania są ukryte w głębi skały.
Natomiast zamek na szczycie góry był twierdzą doskonałą. W XV podczas zamieszek husyckich był wielokrotnie oblegany i nigdy nie został zdobyty.
Na terenie wokół klasztoru wyznaczono malownicze ścieżki dla zwiedzających z przystankami opisującymi dane miejsce. Znajduje się tu mnóstwo punktów widokowych. Aby w pełni zrozumieć architektoniczną finezję tej budowli, wystarczy przejść się dwoma ścieżkami poprowadzonymi bezpośrednio przy klasztorze. Pierwsza prowadzi wzdłuż ścian pomiędzy skałami i można poczuć się na niej przez moment jak w skalnym mieście. Można zobaczyć na niej jak z litej skały wyrastają ściany klasztoru. Druga prowadzi niemalże tą samą drogą, ale położona jest na skałach, kilkanaście metrów powyżej pierwszej ścieżki. Z jej perspektywy widać świetnie z jaką dokładnością i finezją zaprojektowano klasztorne mury.
Żytawa
Po zwiedzeniu ruin pojechałyśmy do stolicy tej krainy, czyli Żytawy. To miasto o wyjątkowej historii. Początkowo była to słowiańska osada w XII wieku na terenach czeskich. Prawa miejskie nadał w 1255 roku Przemysł Ottokar II, wyznaczył on również granice miasta, by mogły powstać mury obronne.
Nie była to jednak udana wizyta. Z powodu przenikliwego zimna nie miałyśmy ochoty za bardzo zwiedzać miasteczka tylko usiłowałyśmy znaleźć jakiś lokal żeby trochę się rozgrzać. Niestety nie mogłyśmy namierzyć nic czynnego z fajnym klimatem i w końcu weszłyśmy do kafejki na kawę i skusiłyśmy się na wursta ale nie był to posiłek warty grzechu.
Wróciłyśmy więc do auta i znalazłyśmy spokojny nocleg nieopodal wczorajszego szlaku. Co można powiedzieć o niemieckich parkingach to to, że na pewno są bardzo ciche i nikt nie zjeżdża w środku nocy z głośną muzyką, jak to ma miejsce bardzo często w Polsce.
Rankiem, po namyśle, przemieściłyśmy się ponownie na wczorajszy parking (google map) bo stąd chciałyśmy zrobić fajny trekking przez malownicze skałki na górę Topfer. Jak postanowiłyśmy tak zrobiłyśmy. Jadąc na parking zauważyłyśmy, że w nocy był przymrozek bo wszystko pobłyskiwało szronem, nawet owcze futra.
Spacer żółtym szlakiem na malowniczą górę Töpfer w Górach Żytawskich
Po śniadaniu, czyli naszej firmowej jajecznicy, wystartowałyśmy na wędrówkę przez skalne miasto w Górach Żytawskich (to podobno najdalej na zachód wysunięte pasmo w Sudetach). Ruszyłyśmy z parkingu (link) żółtym szlakiem (Oybin Rundweg) przez jesienny, kolorowy las, prawie całkiem pusty. Trasa była bardzo przyjemna i prowadziła przez malownicze skałki. Znajdują się tu via ferraty, cieszące się sporą popularnością. W wielu miejscach na trasie znajdują się punkty widokowe, z których podziwiać możemy pobliski Oybin.
Drapieżnik skalny
Szlak doprowadził nas na skałę Scharfenstein czyli Ostry Kamień, która ma ok. 25 metrów. Znajduje się ona na górze o wysokości 569 metrów w południowo-wschodniej Saksonii. Ze względu na swój charakterystyczny kształt przez miejscowych nazywana jest także „Górnołużyckim Matterhornem”. Po wdrapaniu się na nią żelaznymi schodami można napawać się pięknymi panoramami z platformy widokowej.
Scharfenstein
Kontynuowałyśmy wędrówkę żółtym szlakiem i na koniec dotarłyśmy do schroniska pod górą Topfer. Przedłużyłyśmy sobie jeszcze wycieczkę na szczyt góry i zrobiłyśmy niedużą pętlę wśród skał po czym ponownie znalazłyśmy się przy schronisku. Znajdują się tu najciekawsze formacje, ponazywane odpowiednio do kształtów, np. kwoka, żółw, papuga.
Schronisko Töpferbaude
Platforma widokowa na Töpfer
Widoki z platformy
Papuga
Żółw
Po pętli przez skałki nabrałyśmy ochoty na kawę i ciacho więc usiadłyśmy w słoneczku przed schroniskiem i kupiłyśmy w budce kawę a także bardzo smaczny domowy placek kruchy ze śliwkami. Po tym relaksie ruszyłyśmy w powrotną drogę tą samą trasą. Wyszło w sumie około 10 km.
Hausmanka u Kozy
Wracając wymyśliłyśmy, że pojedziemy przez Czechy i wstąpimy gdzieś na czeską golonkę. Udało nam się to w przedziwnym miejscu zwanym Hausmanka u Kozy w okolicach Frydlandu. Miejscówka wyglądała jak coś pomiędzy schroniskiem a bacówką. Był tu dość specyficzny klimat ale skusiły nas dobre opinie. I rzeczywiście zamówiona golonka była olbrzymia, dobrze upieczona i aromatyczna. Chociaż bardzo się starałyśmy nie mogłyśmy jej zjeść we dwie.
Skalne kielichy
Miejsce na pewno ma wiele do zaoferowania i fajnie byłoby tu przyjechać na jakiś odjechany koncert. Czas nas pilił więc bez dalszej zwłoki ruszyłyśmy w dalszą podróż i późnym wieczorem dotarłyśmy do domu.
Góry Łużyckie i Żytawskie, 30.10-3.11.2024
0 komentarze