O tym jak na Ruprechtický Špičák szłyśmy
stycznia 29, 2019
Jak wiadomo ostatnio zimy bielą nie rozpieszczają, a śnieg można oglądać tylko w górach. Żeby oszukać system i nacieszyć się białym puchem staramy się choć jeden dzień w tygodniu spędzić na fajnym trekkingu w niezbyt odległych górskich okolicach.
W tę niedzielę wybór padł na kamieniołom w Głuszycy Górnej, skąd chciałyśmy podejść na pasmo grzbietowe Gór Wałbrzyskich i powędrować w stronę Ruprechtickiego Spicaka. Na miejscu okazało się, że droga do kamieniołomu jest całkowicie zasypana śniegiem więc z planowanej trasy i zdjęć kamieniołomu nici. Niezrażone, zastosowałyśmy plan awaryjny i pojechałyśmy na parking położony w pobliżu Przełęczy pod Czarnochem. Parking ten znajduje się za wsią Głuszyca Górna i można z niego praktycznie od razu wskoczyć na szlak zielony. Na początku spotkałyśmy dwie pary narciarzy na biegówkach. Trasa była wyratrakowana pługiem (co dobrze wróżyło) więc ochoczo powędrowałyśmy w stronę Spicaka, z zamiarem powrotu tą samą trasą.
Ten znak powinnyśmy były przetłumaczyć na samym początku - droga nie jest utrzymywana w zimie
Niespodziewanie szybko wypługowana trasa zmieniła się w pojedynczy ślad nart, po którym nie szło się zbyt komfortowo. Śnieg składał się z kilku warstw, między innymi z dość twardej skorupy, która pod naszym ciężarem zapadała się. Jednak szłyśmy po czyichś starych śladach i byłyśmy pewne, że to tylko chwilowa niedogodność, i że na pewno z Łomnicy ludzie tłumnie wchodzą na szlak.
Szlak stawał się jednak coraz mniej zauważalny, a podejścia pod górę coraz bardziej mozolne. Zapadałyśmy się z każdym krokiem. Cały czas jednak żyłyśmy nadzieją, że za chwilę znajdziemy dobrze udeptaną ścieżkę. Tymczasem nawet ślady narciarzy odeszły na boki a nam pozostało trzymanie się starych, mocno już zasypanych śladów.
Na szczęście szlak jest bardzo dobrze oznakowany, po polskiej stronie zielony, po czeskiej niebieski. Z tym, że szlak zielony prowadzi przez wszystkie wierzchołki, podczas gdy niebieski omija je bokami. Żaden z nich nie okazał się jednak łatwy. Zielony oznaczał podejścia w głębokim śniegu, niebieski zaś dłuższe brodzenie w tymże śniegu podczas omijania szczytów.
Na Trzech Kogutach nastąpiła chwila refleksji. Pierwszy raz zaświtało nam, że może jednak trasa będzie tak wyglądała aż do samego końca. Posiliłyśmy się jednak kanapką, zapiłyśmy gorącą herbatą i powędrowałyśmy dalej przed siebie.
Na kolejnej przełęczy, skąd prowadzi droga do Łomnicy zorientowałyśmy się, że niestety nikt nie przetarł szlaku i będzie już tylko coraz trudniej. Coraz wyższe podejścia, coraz więcej śniegu, coraz później, coraz większe zmęczenie. Ale czy było to dla nas przeszkodą? Oczywiście, że nie! Postawiłyśmy na ambicję i zdobycie Ruprechtickiego Spicaka mimo wszystko. Szłyśmy do niego jak do jakiegoś świętego Graala.
Podczas mozolnego podejścia na Javorovy Vrch czułyśmy się trochę jak na wyprawach wysokogórskich. Samo podchodzenie w zapadającym się po uda śniegu wymagało nieziemskiego wysiłku. Czułyśmy już ból wszystkich mięśni ale na szczęście nie byłyśmy przemarznięte ani przemoczone. Przynajmniej potrafiłyśmy się dobrze ubrać na takie warunki. Dodatkowo w plecakach miałyśmy docieplenie na wypadek wychłodzenia.
Wdrapałyśmy się na wierzchołek z nadzieją, że teraz będzie troszkę lżej i naszym oczom ukazała się niczym nieskalana biel. Zupełnie jak w opowiadaniach z północy Jacka Londona. Ten cieszący oko krajobraz zapowiadał jednak czekający nas trud torowania sobie drogi przez nawiany śnieg. Według wyliczeń z GPSu pozostało nam do pokonania jedynie 1,7 km. Zaświtała nam już myśl o powrocie, jednak ten mizerny dystans wyzwolił w nas dodatkową energię i już po chwili ruszyłyśmy ślepo w tą biel.
Po przejściu niecałego kilometra w ciągu godziny i wdrapaniu się na kolejny wierzchołek, który nie okazał się Spicakiem, usiadłyśmy w śniegu i powiedziałyśmy sobie DOŚĆ! Zadzwoniłyśmy nawet do Wałbrzyskiego GOPRu żeby spytać jak wyglądają szlaki przy Spicaku. Okazało się, że tylko w najbliższych okolicach Andrzejówki jest cokolwiek wydeptane. Cały czas kołatała nam się myśl, że jeszcze tylko 1 km do celu, a jednocześnie miałyśmy świadomość, że przecież musimy jeszcze jakoś wrócić do samochodu. Po głębszym namyśle rozsądek zwyciężył i zgodnie postanowiłyśmy wracać.
Przeklęty Spicak był już na wyciągnięcie ręki a jednak na tyle daleko, że dotarłybyśmy tam chyba po zachodzie słońca. Zawróciłyśmy więc do ostatniej przełęczy i rozpoczęłyśmy zejście po starych śladach w dół do najbliższej miejscowości. Na szczęście po niedługim czasie wyszłyśmy na ubitą leśną drogę, a potem na asfalt, którym dotarłyśmy do Łomnicy.
Zaczynało się robić ciemno zatrzymałyśmy więc przejeżdżający samochód i poprosiłyśmy o podwiezienie gdziekolwiek bliżej cywilizacji. Małżeństwo jadące do Wałbrzycha było tak miłe, że podwiozło nas do Głuszycy Górnej skąd bez problemu ale już w całkowitych ciemnościach dotarłyśmy do samochodu.
Po całym dniu przedzierania się przez śnieg miałyśmy naprawdę dość. Nie mogłyśmy już patrzeć na śnieg. Bolały nas wszystkie mięśnie, nawet te o istnieniu których nie miałyśmy pojęcia. Co najdziwniejsze, na drugi dzień nie miałyśmy zakwasów a nastrój bardziej niż pozytywny. Można więc uznać, że kolejna mikrowyprawa, mimo nie zaliczenia Spicaka, została uwieńczona sukcesem.
Głuszyca, 27.01.2019
3 komentarze
Na takie wyprawy idealna jest kamera sportowa na kask :) Sam z takiej korzystam i muszę przyznać, po każdej przeprawie zostaje naprawdę super pamiątka.
OdpowiedzUsuńPodziwiamy za wytrwałość! Widoki przepiękne ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję :) Tylko rakiet brakło :)
Usuń