W gardle Obcego
maja 16, 2024Po niesamowitym trekkingu w Kanioni i Hotles, ciagle nam było mało wrażeń więc postanowiłyśmy pojechać do pobliskiej jaskini – Shpella e Kabashit.
Shpella e Kabashit
W ogóle nie zainteresowałybyśmy się tą jaskinią, gdyby nie spotkani na trasie Polacy, którzy nam o niej wspomnieli, dodając, że nie dali rady do niej dojechać bo trzeba mieć napęd 4x4. Taki tekst zadziałał na nas oczywiście jak woda na młyn, więc bez zastanowienia postanowiłyśmy sprawdzić czy rzeczywiście się nie da. Co prawda widziałyśmy wcześniej drogowskaz, kierujący do jaskini ale wyglądał tak niepozornie, że nie pomyślałyśmy nawet, że jaskinia warta jest jakiegokolwiek zainteresowania.
Trasa z Kanioni i Hotles do wioski, w której zaczyna się szlak do Shpella e Kabashit rzeczywiście okazała się ciut ciężka. To ok. 7 km. jazdy po wyboistej szutrówce z kilkoma dość stromymi fragmentami, w pewnym momencie droga się rozgałęzia, prawa odnoga prowadzi ostro pod górę i tutaj nie byłyśmy w stanie podjechać więc odbiłyśmy w lewo, co okazało się alternatywnym, łagodniejszym podjazdem, dzięki któremu udało nam się dotrzeć na miejsce.
Jaskinię Kabashit miałyśmy zamiar zwiedzić jeszcze tego samego dnia, chociaż było już dość późno, co wybitnie ukazuje naszą naiwność i brak rozsądku. Zbliżała się godzina 17.30, podróż do wioski zajęła nam trochę czasu ale i tak nie zamierzałyśmy odpuścić. W wiosce zagadnął nas miejscowy chłopak, przedstawił się jako Nardi i powiedział, że może nas zaprowadzić do jaskini. Trochę nie miałyśmy ochoty brać "przewodnika" bo w swojej głupocie myślałyśmy, że zwiedzanie jaskini w Albanii jest podobne do tego w Polsce. Myślałyśmy, że wejdziemy na oznakowany szlak, dotrzemy do jaskini, wejdziemy do niej, obejrzymy ją sobie i wrócimy więc po co nam do tego jakiś przewodnik. Nic bardziej mylnego, ale po kolei.
Trekking do Jaskini Kabashit
Po krótkiej pogawędce z Nardim ustaliłyśmy (bardziej na migi, niż w jakimkolwiek języku), że jednak pójdzie z nami i zapłacimy mu 30 euro. Chciał więcej ale ostatecznie stanęło na takiej kwocie. Uznałyśmy, że dzięki niemu szybciej tam dotrzemy. Jak się później okazało szlak był bardzo słabo oznakowany (prawie wcale), a zanim dotarliśmy do jaskini zaczęło się robić ciemno. W życiu nie dotarłybyśmy tam same, a co gorsze, mogłybyśmy się zgubić albo spaść w przepaść. Sama trasa do jaskini była wymagająca ale i przepiękna i do tego w promieniach zachodzącego słońca.
Wnętrze Jaskini Kabashit
Kiedy dotarłyśmy do włazu było nam już obojętne czy jest ciemno bo i tak trzeba było świecić czołówkami. Byłyśmy kompletnie nieprzygotowane na to co zobaczymy. Zsunęłyśmy się w dół wąską szczeliną i wtedy ukazała nam się ogromna ciemna czeluść, którą właśnie zamierzałyśmy zeksplorować.
Jaskinia okazała się totalnie dzika, bez wyznaczonej trasy oraz bez jakichkolwiek zabezpieczeń. Gdybyśmy były tutaj same, nie miałybyśmy pojęcia gdzie i jak się po niej poruszać. Pod nami otwierały się głębokie rozpadliny, głazowiska, wąskie ścieżki, a kamienie były śliskie od kapiącej wody i pokryte miejscami czymś w rodzaju gliny ale z pewnością gliną to nie było. Czasami trzeba było się wspinać, czasami ześlizgiwać, a czasami przeciskać. Co krok wyrastały przed nami olśniewające, niesamowite formacje i nacieki skalne, których nazw (prócz stalagmitów i stalaktytów) nie znałyśmy. Ich różnorodność i mnogość zachwyciłaby z pewnością niejednego geologa. Były momenty, gdy wydawało nam się, że znajdujemy się we wnętrzu Obcego.
Taka jaskinia w Polsce byłaby albo niedostępna dla zwiedzających albo wpuszczano by małe grupy zwiedzających pod kontrolą przewodników, a całe przejście byłoby zabezpieczone barierkami. Tutaj oczywiście nic takiego nie miało miejsca. Trasa ciągnęła się ok. 2 km w głąb góry. Nad głowami cały czas fruwały nam nietoperze. Jeden nawet zahaczył o Patrycję. Na niektóre skały ledwo dawałyśmy radę się wdrapać, byłyśmy całe brudne i spocone, za to Nardi skakał w swoich nieskazitelnie białych adidasach jak kozica i użyczał nam swej pomocnej dłoni w trudniejszych momentach. Mało tego, okazało się że w naszych czołówkach wyczerpały się baterie więc zaczęłyśmy świecić wyłącznie telefonami, pozbawiając się jednej dłoni, co bardzo utrudniało nam wspinaczkę. Zgodnie stwierdziłyśmy, że nasze nieprzygotowanie było rażące. Nie miałyśmy pojęcia na co się piszemy. Nie sądziłyśmy, że Jaskinia Kabashit okaże się taką perłą i że będzie tak olbrzymia i że zwiedzanie jej zajmie tyle czasu i będzie tak karkołomne. Aż cud, że udało nam się zrobić jakiekolwiek zdjęcia. Aparat prawie całą trasę przeleżał w plecaku bo szybko okazało się, że niebezpiecznie z nim chodzić na szyi. Zdjęcia pochodzą jedynie z telefonów.
Po pewnym czasie dotarliśmy do pionowej ściany skalnej i tutaj niestety musiałyśmy zrezygnować. Nie dałybyśmy rady wspiąć się, a już tym bardziej potem zejść cało. Nardi oczywiście chciał nas wciągać i może gdybyśmy miały kaski i uprząż, czy choćby jakiś sznur to byśmy się zdecydowały. Jednak, gdzieś tam bardzo głęboko ukryty rozsądek wypełznął wreszcie na powierzchnię i powiedział "stop". Nasz przewodnik w ogóle się tym wszystkim nie przejmował i przyjął ze zrozumieniem fakt, że kończymy wycieczkę. Powiedział tylko, że na samym końcu jest najładniejsza część jaskini, czym nas totalnie załamał. Brakowało ok. pół godziny by tam dotrzeć. Było nam strasznie przykro, no ale mówi się trudno.
Po bardzo długim czasie dotarliśmy do wyjścia. Na zewnątrz panowała już całkowita ciemność. Szłyśmy za Nardim, który prowadził nas do swojej wioski, oświetlając nam drogę, gdyż nasze telefony zdążyły już całkowicie paść. Decyzja, żeby skorzystać z jego usług była jedną z najrozsądniejszych rzeczy, jaką przez przypadek zrobiłyśmy. Bez tego człowieka pewnie byśmy błądziły do rana, zakładając, że w ogóle znalazłybyśmy wejście do jaskini, albo spadłybyśmy gdzieś w jakąś rozpadlinę w jej wnętrzu.
Kiedy dotarliśmy do wioski, Nardi zaprosił nas na przemiły poczęstunek- albańczycy są bardzo gościnni. Jego żona zrobiła domowe frytki i usmażyła kiełbaski, podała też chleb kukurydziany, domowe przetwory i wyrabiany przez nich przepyszny owczy ser. Towarzyszyła nam jeszcze ich zaciekawiona córeczka. Pewnie na co dzień jest tu trochę nudno i każdy przyjezdny stanowi atrakcję dla dziewczynki. Nardi przesłał nam też zdjęcia z samej góry jaskini, gdzie chodzi czasem z kozami. Koniecznie musimy tam wrócić i dotrzeć na samą górę!
Końcówka jaskini - Shpella e Kabashit - zdjęcia Nardiego
Byłyśmy tego dnia już totalnie wykończone, rozliczyłyśmy się z Nardim, dając mu więcej pieniędzy niż sam chciał na początku, zgodnie uznając, że było to tego warte. Nardi z żoną proponowali nam darmowy nocleg u nich (robią pokoje dla turystów) ale podziękowałyśmy bo kochamy nocować w Badylku. Na noc zostałyśmy więc w aucie, tuż przy kawiarni właścicieli. Towarzyszył nam miejscowy osiołek.
Wioska Nardiego
Rankiem Nardi zaprosił nas jeszcze na kawę, po której serdecznie pożegnałyśmy się z całą jego rodzinką. To było naprawdę niezwykłe przeżycie, a jaskinia jest ukrytym klejnotem i małym cudem natury. Aż szkoda, że tak mało ludzi zdaje sobie sprawę, co kryje się w zasięgu ich ręki, gdy odwiedzają Kanion Hotly. Dojazd do wioski jest co prawda dość trudny ale spokojnie do zrobienia samochodem bez napędu 4x4. Zapewne w niedługiej przyszłości Nardi będzie miał pokoje do wynajęcia, a za jago przykładem być może pójdzie reszta wioski. Miejsce ma olbrzymi potencjał. Nawet dla takich laików jak my jaskinia okazała się wspaniałą atrakcją, którą przeżywałyśmy jeszcze przez resztę podróży.
Córeczka i żona Nardiego
Albania 2022, Jaskinia Kabashit - 22.09.2022
0 komentarze