Narew - spływ marzeń i przypadków

lipca 31, 2025


Po kilku latach wróciłyśmy na Podlasie, by zrealizować nasz stary plan – spływ kajakowy Narwią. 
Biebrzę miałyśmy już dobrze opanowaną, zwłaszcza podczas naszych wcześniejszych wypraw, kiedy pływałyśmy po niej przy wiosennych rozlewiskach. Przyszedł więc czas na nową przygodę – na rzekę, która dotąd była dla nas nieznana. Choć nie miałyśmy czasu na przepłynięcie całej trasy, udało się zorganizować tydzień pełen wrażeń.
Po całym dniu jazdy dotarłyśmy nad zalew Siemianówka, w poszukiwaniu miejsca na nocleg i punktu startowego do spływu. Nasze noclegowe plany wyklarowały się na końcu zbiornika, przy gminnych wiatach. Wieczór spędziłyśmy w ciszy i spokoju, a nawet komary dały nam chwilę wytchnienia. Woda w zalewie była jednak dość płytka, więc o kąpieli mogłyśmy tylko pomarzyć. Może po drugiej stronie plaży sytuacja była lepsza, ale tam, gdzie się zatrzymałyśmy, brzeg był mulisty. Zrekompensowałyśmy to sobie pięknym zachodem słońca – wschód niestety przegapiłyśmy, bo nadchodził zbyt wcześnie, a za kilka dni miało nastąpić letnie przesilenie.




Rano ruszyłyśmy w stronę wsi Bondary, gdzie Narew wypływa z zalewu. Zaraz za zaporą znalazłyśmy idealne miejsce do załadowania kajaka i rozpoczęcia spływu. Samochód odstawiłyśmy na spokojny, darmowy parking w przystani Rybaki (link google maps) i po kilku minutach pieszej wędrówki (link trasy pieszej) mogłyśmy ruszyć w drogę, gotowe na przygody.









Narew - spływ marzeń (i przypadków)

Na początku Narew była wąska i pełna przeszkód w postaci trzciny, które obijały nas z obu stron. Po kilku kilometrach dołączyła do niej rzeka Narewka, a jej koryto wyraźnie się poszerzyło, co ułatwiło naszą podróż. Spływ Narwią zaplanowałyśmy jako spokojną, łatwą trasę bez trudności i konieczności przenoszenia kajaków. Jedyne, co nas trochę zaskoczyło, to brak cienia – a ponieważ zapowiadał się upalny czerwcowy weekend, to zaczynało mieć coraz większe znaczenie.



Pierwszym przystankiem był skit św. Antoniego i Teodozjusza – jedyna prawosławna pustelnia w Polsce, która leży tuż przy rzece. Skit wygląda świeżo, bo zbudowano go dopiero w 2009 roku, ale historia duchowości tego miejsca sięga pewnie dużo dalej. Zresztą – kto ciekaw, niech zajrzy na stronę skitu, bo my w środku niestety nie byłyśmy. Drzwi zamknięte, mnicha brak, a my nie wiedziałyśmy, czy wypada się dobijać, czy lepiej poczekać do nabożeństwa.
Za to od strony rzeki – pełen luksus: pomost, wiata, pole biwakowe i śmietnik (co w kajakowym świecie jest jak złoto!). Zrobiłyśmy obiad, wypiłyśmy kawę i nagle przybiło do brzegu kanu z parą wodnych włóczęgów. Pogadaliśmy chwilę – oni z Narewki, celują w Narwiański Park, ale trochę się boją niskiego stanu wody. Pożegnali się szybko, bo już mieli dosyć machania wiosłem. My jeszcze chwilę posiedziałyśmy, przekonane, że pewnie ich jeszcze dogonimy. Nie dogoniłyśmy.






Płynęłyśmy dalej szukając miejsca na nocleg. Wioska Rybaki, wysoki brzeg, drabinka – uznałyśmy, że nie chce nam się robić gimnastyki i płynęłyśmy dalej. Aż w końcu – bingo! Duża plaża w zakolu rzeki. Idealna miejscówka. Rzeka może i nie zachęcała do kąpieli czystością, ale za to skóra po niej lśniła jak po peelingu z glonów. Wyskoczyłyśmy z kajaka, chlup do wody, potem szybka akcja z namiotem.
Towarzystwo? Wścibska dziewczynka, którą na szczęście szybko porwali opiekunowie, kilku plażowiczów, stary VW T3 z dwojgiem Niemców (milczących jak posągi). Noc cicha jak makiem zasiał. 






Budzik naturalny – pełen pęcherz i zjawiskowy wschód słońca o czwartej rano. Potem jeszcze drzemka do pierwszego upału. Uwaga - spam zdjęciowy.











Śniadanie, pakowanie na raty, Niemcy też się zbierali. Miejsce super, ale czas płynął, a rzeka wołała. Przyjemne meandrowanie doprowadziło nas do Narwi – miasteczka, które ma wszystko, czego potrzeba kajakarzowi: wiaty, gniazdka, toitoie i sklep. Nawet cerkiew i zabytkowy kościół. Niestety cerkiew znów zamknięta – zaczęłyśmy mieć wrażenie, że prawosławni specjalnie przed nami uciekają. Cydru podlaskiego też nie uświadczyłyśmy, ale zrehabilitowałyśmy się później.









Z Narwi ruszyłyśmy w stronę Puchłów, które wyglądały jak żywcem wyjęte ze skansenu. Domki jak z bajki, cerkiew jak z pocztówki – i oczywiście zamknięta. Przynajmniej był miodomat. Biwak? Zbyt publiczny. Ale Puchły zainspirowały nas do stworzenia poezji – rymy do „spuchły” same się cisnęły. Rymowanka powstała, zobaczycie ją na końcu relacji.






























Narew - spływ marzeń (i przypadków) część 2 – influencerka, chleb i mrówki

Z Puchłów nie chciało nam się odpływać – pięknie było, bajkowo, ale trochę zbyt „na widoku”. Więc ruszyłyśmy dalej, z nadzieją, że los ześle nam lepszą noclegową miejscówkę. I jak to bywa na spływie – właśnie wtedy, gdy człowiek zaczyna wątpić, rzeka mówi: proszę bardzo!






Pomost. Dziewczyna. Telefon w ręku i mina typu: „no ale dlaczego nie wychodzi mi to zdjęcie na Insta?” Podpłynęłyśmy. Pomogłyśmy w kadrze. W rewanżu dostałyśmy info o tej świetnej miejscówce – śmieszna wiatka jak przystanek PKS w wersji boho. Akurat się przydała, bo zaczęło padać. Zrobiłyśmy kolację, herbatkę, a potem – do namiotu. Niestety trochę nie ogarnęłyśmy terenu i rozbiłyśmy się na… mrowisku. Kolonia mrówek nie była zachwycona.




Rano pogoda już dopisała, więc poranek upłynął pod znakiem klasycznego kajakowego triatlonu: leniwe śniadanie, leniwa kawa, leniwe zwijanie namiotu. Agata poszła zwiedzać Ciełuszki (prawie nikt nie wie, gdzie to, a szkoda), ja pomału pakowałam cały dobytek. W końcu zeszłyśmy na wodę, gdzie znów czekała przygoda.































Koźliki! A w nich sympatyczni gospodarze agroturystyki „Pepiniera”. Przycumowałyśmy, zapytałyśmy o cerkiew i skansen, a dostaliśmy bonus: wodę pitną, świeżo upieczony chleb i kawałki domowego ciasta. Serio – jakby ktoś miał wątpliwości, czym jest podlaska gościnność, niech się tam wybierze.
Cerkiew obejrzana z zewnątrz (bo wiadomo – zamknięta, przecież my nadal jesteśmy na Cerkiewnym Szlaku Bez Kluczy). Skansen? No cóż… dwa domki i wiatrak. Taka atrakcja, co to fajnie zobaczyć po drodze, ale nie warto specjalnie zbaczać z kursu.












Potem dotarłyśmy do Kaniuk – wioski znanej z jednego: rzeźbiarza Włodzimierza Naumiuka. Zostawiłyśmy kajak na łączce (modląc się, żeby nikt go nie adoptował) i poszłyśmy w odwiedziny. Po drodze jeszcze zahaczyłyśmy o starszą panią na ławeczce, zapytałyśmy o jajka – „ależ proszę bardzo, będą na powrocie”.








Pani od jajek





















Pan Naumiuk okazał się cudownym rozmówcą. Ma 90 lat (choć wygląda na maks 70), rzeźbi cuda, opowiada jeszcze lepiej. Kupiłyśmy od niego symbolicznego dudka (bo na wielkiego anioła nas nie stać), a potem poznałyśmy jego syna – artystę nowej generacji. Spotkanie zapadło nam w pamięć na długo.





Po powrocie odebrałyśmy jajka i usłyszałyśmy jeszcze garść życiowych historii od naszej gospodyni. Gdybyśmy zostały 10 minut dłużej, znałybyśmy całą historię jej rodu do czwartego pokolenia. 
Popłynęłyśmy dalej, a w przerwie na obiad i kawę poznałyśmy kolejną historię - tym razem miłego właściciela ośrodka wypoczynkowego nad Narwią. 
Ale czas gonił, więc zaczęłyśmy poszukiwania miejsca jeszcze bardziej odludnego. I znalazłyśmy! Rzeczna łaszka, zero ludzi, zero wędkarzy, zero dźwięków cywilizacji. Czysta samotność – aż chciało się tańczyć nago pod księżycem. Zamiast tego – kąpiel bez odzienia, dzika mięta w kubkach, ognisko z twardych krzaków i rozmowy pod rozświetlonym niebem. Kiełbasek brak, ale klimat był absolutnie magiczny.
















Spływ marzeń (i przypadków): część 3 – wiatr, namiot i pomidor z puszki

Poranek na odludziu był sielski… do czasu. Gdy zaczęłyśmy składać namiot, pojawił się ON – wiatr, bohater drugiego planu, który zamienił spokojne pakowanie w akcję ratunkową.







Otóż - odpięłyśmy śledzie i zostawiłyśmy namiot na samych pałąkach, po czym ten stwierdził, że spróbuje kariery balonowej. Zawiał i... szybuje! Prosto w bagienny zakręt rzeki. Zamarłyśmy! Na szczęście teren był już lekko podsuszony i dało się okrężną drogą dojść do naszego namiotu-marzyciela. Uratowany! Co prawda trochę upaćkany i lekko naderwany przy zamku, ale da się żyć. Uff. Kajakarki: 1, Wiatr: 0.



Tego dnia rzeka nas nie rozpieszczała, ale przynajmniej krajobraz koił nerwy. W okolicach miejscowości Doktorce zrobiłśmy przerwę obiadową: pomidory z puszki i halloumi. W zestawie kawa z ulubionej wrocławskiej palarni, garść daktyli i pistacje (czyt. hurtowy zapas). Kajakowy standard lux.










Pod wieczór dopłynęłyśmy do Suraża. Zajrzałyśmy jeszcze do agroturystyki „Bajdarka” (tak, tak samo jak nasz kajak), ale miejsce jakoś nie chwyciło nas za serce. Biwak gminny był zdecydowanie lepszy - wreszcie jakieś cywilizowane pole biwakowe, z wodą, prądem, wychodkiem i ładnie przystrzyżoną trawą. 




Na sąsiednim skrawku trawy rozłożył się pewien sakwiarz z Bielska-Białej – objeżdżał Polskę na rowerze, ale tym razem miał dość. Też go notorycznie wywiewało. Połączyła nas wspólna walka z wichurą. Na szczęście jeszcze zdążyłyśmy wskoczyć do sklepu – jutro boże ciało, więc lepiej się zabezpieczyć. A potem? Kiełbaski z ogniska, kwas chlebowy i szybkie „dobranoc”, bo rowerzysta zaczął chrapać jak traktor w remoncie.







Rano – cisza, spokój, śniadanie i rozterka: co dalej? Rowerzysta wciąż się zbierał (chyba myślał, że jak się nie ruszy, to wiatr też nie), a my ruszyłyśmy pieszo do miejsca oznaczonego tajemniczo w Google jako „Muzeum Kapliczek”.









Brzmiało podejrzanie? Trochę. Zastałyśmy zamknięte drzwi, ale zaraz oddzwoniła właścicielka i kustoszka w jednym: „Zapraszam, otworzę!” No to wracamy. I dobrze, bo miejsce okazało się rewelacyjnie dziwne.
Kapliczki, rzeźby, osobliwości z całego świata, zbierane przez nieżyjącego męża pani kustoszki. Trochę śmiesznie, trochę strasznie, a momentami naprawdę pięknie. Zostałyśmy tam dobrą godzinę. Wstęp darmowy, ale wrzuciłyśmy datek, bo ludzi z pasją trzeba wspierać. To nie był typowy zabytek – to było serce na ścianie.
















Po powrocie z muzeum spakowałyśmy się i – znowu ten wiatr! Tym razem rzeka nie była już naszą przyjaciółką. Kajak tańczył, my kombinowałyśmy, jak nie dać się zepchnąć w krzaki. A przecież właśnie teraz zaczynał się najpiękniejszy kawałek: Narwiański Park Narodowy. Miało być bajkowo, a było... jak na siłowni. Pod górkę. Bez przerwy.






W Uchowie próbowałyśmy schować się na obiad. Jest tam świetna infrastruktura – plaża, sauna, wypożyczalnia, siłownia i mur – ten ostatni najważniejszy, bo za nim nie wiało. Niestety, nim zdążyłyśmy zagotować wodę, zaczęło lać. Ewakuacja pod zadaszenie, dokończenie kuchni polowej, szybki posiłek. Upał był, ale wiatr skutecznie go tłumił. Motywacja: zero. Ale płynąć trzeba.












Spływ marzeń (i przypadków): część 4 – wiatr, fetor i topiel dronowa

Do Bokin dopłynęłyśmy z trudem. Wiało jakby ktoś uruchomił przemysłową dmuchawę prosto w kajak. Tamtego dnia marzyłyśmy tylko o jednym – znaleźć miejsce na biwak zanim zaczniemy padać ze zmęczenia.






Niestety Bokiny nas nie zachwyciły. Zgubiłyśmy główny nurt i wlazłyśmy na starorzecze. Brzegi niegościnne, pełne trzciny i błota, a rzeka coraz bardziej przypominała tor przeszkód. W końcu – nadzieja: most! Da się wyjść, może nawet się rozbić. Ale… w oddali majaczy coś, co nie zwiastuje nic dobrego.

Fabryczka mączki rybnej!
Jeśli nie znacie zapachu mączki rybnej, to... zazdrościmy. To aromat, który wgryza się w duszę, oblepia nozdrza i zostaje z człowiekiem na zawsze. Wiatr – jakżeby inaczej – niósł go prosto na nas. Ewakuacja była natychmiastowa. Płynęłyśmy, byle dalej, byle szybciej, byle nos przestał się buntować.





W końcu – cud! Znajdujemy łachę z szerokim wejściem do wody, trochę wyżej suchy teren na namiot. Nie ma nikogo, nawet komarów jakby mniej. Biwak jak marzenie. Zaliczyłyśmy kąpiel, zaparzyłyśmy dziką miętę i delektowałyśmy się spokojem. Niebo długo nie gasło, dni były najdłuższe w roku, a my siedziałyśmy, aż zgasł ostatni płomyk.



Rano przywitał nas spokój, słońce i… silny wiatr. Znowu. Próbujemy składać namiot, kiedy spotykamy wędkarza-opowiadacza. Opowiedział nam o planach budowy Zalewu Siemianówka, o PRL-u, o okolicy, o rybach, które „teraz to już nie te same co kiedyś”. Fajnie się słuchało, ale wiatr nie pozwalał zapomnieć, że jeszcze mamy trasę do zrobienia.
W planie był Topilec, ale wczoraj zabrakło nam sił, więc dziś go tylko mijamy. Kajaki czekały tam już na grupkę śmiałków, którym z miejsca współczułyśmy – nie wiedzieli jeszcze, w co się pakują z tym wiatrem.
Po krótkim błądzeniu w trzcinach docieramy kanałem do pola biwakowego przy wieży. Wiata, orzeszki, ostatnie daktyle, kawa. Królewski odpoczynek.






Potem wreszcie wpływamy na ten najpiękniejszy odcinek Narwiańskiego Parku Narodowego. Rzeka rozgałęzia się, meandruje, szuka własnej drogi. Polska Amazonka – tylko z mniejszym ryzykiem piranii. Wiosłujemy ostrożnie, trzymamy się nurtu, bo stan wody niski i można utknąć. Na szczęście – są szlakowskazy. I wreszcie – Waniewo.








Waniewo miało być metą, a okazało się… kulinarną pustynią. Próbowałyśmy zdobyć coś na obiad. Sklep – zamknięty. Agroturystyki – nie chcące karmić obcych. Kawiarnia? Hahaha. No nie. Udało się zdobyć tylko dziesięć jajek. Serio – jakbyśmy przeprowadzały survivalowy challenge: "przetrwaj noc z jajkiem".








Rozbiłyśmy się dzięki uprzejmości przemiłych sąsiadów przy nadrzecznej działce, osłoniętej odrobinę od wiatru. Nawet zaproponowali, że nakarmią nas czymś więcej niż nasze jajka, ale my jeszcze trzymałyśmy fason. Miałyśmy słoiki z Suraża i czajnik. Gotujemy kolację, parzymy kawę, snujemy się po Waniewie z nadzieją na choćby zapach ciasta – na próżno.
Wieczór się dłużył. Waniewo jest śliczne, ale gdy już się wszystko obejrzy, obfotografuje i człowiekowi zostaje tylko jajko na kolację, to robi się… kontemplacyjnie.










Spływ Narwią - nadszedł dzień ostatni

Pogoda – wreszcie! Zero wiatru, słońce, lekki szum w trzcinach. Zjadłyśmy wszystkie 10 jajek na śniadanie, z zamiarem, że to starczy „na długo”. A potem, trochę nieufne, że nie wydarzy się nic złego, wypłynęłyśmy ostatni raz.




W połowie dnia – kąpiel na piaszczystej łaszce, ostatni lot dronem (bo przecież cudownych serpentyn nie można odpuścić), ostatni zachwyt nad Narwią.





I wtedy… tragedia.

Dron spada.

Zdmuchnięty podczas manewru lądowania na rękę, wpada prosto jak kamień w rzekę. Próbowałyśmy reagować, nurkować, cokolwiek – ale nie było szans. Narew w tym miejscu rwała jak Amazonka, głęboko, z silnym nurtem. Dron zatonął. Zniknął. A z nim setki pięknych ujęć, wspomnień, zachwytów, których już nikt nie zobaczy. Nawet my...

Stan: żal nie do opisania. Łzy Agaty. Ale płynąć trzeba było dalej. 


Końcówka: wędkarz podwozi mnie do sklepu, Agata jedzie po Badylka z instagramowym znajomym z okolic Siemianówki, ja zostaję z wędkarzem-kawoszem, który opowiadał swoje życie tak barwnie, że można by z tego zrobić serial.
W końcu nadjeżdża nasz busik, pakujemy wszystko, kajak na dach i pędzimy do Tykocina na noc świętojańską. Tam czekała Monika z Gdańska i jej ekipa z kamperem, dwoma starymi psami i... cydrem podlaskim. Siedzimy, śmiejemy się, gadamy. Miała to być najkrótsza noc w roku, ale nikt nie doczekał północy – zmęczenie pokonało nas wszystkich. Agata padła pierwsza. Pewnie przez stres po utracie ukochanego drona.








Spływ marzeń (i przypadków): część 5 – kartacze, kajak na dachu i koniec świata (czyli Tykocin)

Poranek w kamperowym obozowisku był tak leniwy, że nawet słońce się z nas podśmiewało zza chmur. Próbowałyśmy się zebrać wcześniej, ale zgranie czterech kobiet, dwóch facetów, dwóch wiekowych psów i jednego kajaka na dachu busa to nie lada wyzwanie. W końcu udało się – ruszyłyśmy do Tykocina.

W planie: śniadanie na jarmarku. Bo jak kończyć kajakową przygodę, to z przytupem i kartaczem w ręku.







Jarmark okazał się strzałem w dziesiątkę. Zjadłyśmy wspólnie gigantycznego kartacza – jeden na pół wystarczył, bo był wielkości małego noworodka. Potem poszłyśmy na degustację – sery, wędliny, kiszonki, chleby, a nawet podlaskie miody (choć dron mógłby opowiedzieć o nich więcej, gdyby nie poszedł na dno...).



Marcinek - lokalna słodycz z miliona warstw ciasta i kwaśnego śmietanowego kremu, rozkochał nas w sobie od pierwszego kęsa (choć już kiedyś go jadłyśmy). Przypominał ukraińskiego napoleona, ale był jakby bardziej… babciny. I to był komplement.
W kawiarni zamówiłyśmy kawę, wciągnęłyśmy po porcji marcinka i przez chwilę poczułyśmy się jak zwykłe turystki. Bez wiatru, błota, bez dronów topiących się w Narwi. Po prostu my, ciastko i święty spokój.



Potem przyszło szaleństwo zakupów:
– chleb litewski na później,
– babka ziemniaczana,
– ser podlaski na kolację,
– podlaskie kiszonki „jak u dziadka”,
– butelki kwasu chlebowego,
– i trochę słodyczy, „żeby było coś do herbatki” czyli sękacze i ciastka na gęsich skwarkach.











Załadunek do busa był równie epicki co cały spływ. Kajak na dach, torby do środka, miętowa herbata w garści. Ruszamy!
I wtedy… wiatr znowu wraca. Na trasie zaczyna szarpać kajakiem tak, że musimy zjechać na pobocze. Z duszą na ramieniu ściągamy go z dachu, składamy i ładujemy do środka. Jakby chciał dać nam znać: „Myślałyście, że to koniec przygód? Jeszcze nie!”



W drodze powrotnej rozpamiętywałyśmy wszystko:
– zapach rybnej mączki w Bokinach,
– herbatkę na przystanku w Ciełuszkach,
– dziurawe wiatraki w skansenie,
– rozmowy z rzeźbiarzem i starszą panią z jajkami,
– drona, który teraz leży na dnie Narwi jak zatopiona legenda…

Było trochę śmiechu, trochę żalu. Ale przede wszystkim – wspomnienia. Bo ten spływ nie był tylko pływaniem. To był kawał Podlasia, który wszedł nam do serca – przez wodę, przez ludzi, przez podlaskie niebo i przez te cholerne zakręty na Narwi.
I tak – zmęczone, najedzone, z podrapanymi nogami, wilgotnym namiotem i zatopioną kartą SD w dronie – wróciłyśmy do domu. Ale głowa nadal była na rzece.

Epilog?
Gdyby ktoś zapytał: "Polecacie taki spływ?" Odpowiedź brzmi: Tak. Ale weźcie dwa drony.
 
A na zakończenie oto owoc naszej kajakowej twórczości:

Raz dwie kajakarki płynęły przez Puchły,
Pogryzły je komary i całe spuchły.
Gdy zrzuciły bikini to aż w Puchłach dzwonili
Takie rzeczy to tylko na Narwi, kochani.

Spływ Narwią, Bondary - Rzędziany - 15-21.06.2025

You Might Also Like

0 komentarze

Instagram